Strona główna

31.03.2015

10. PZU Półmaraton Warszawski


Stając na starcie wraz z tysiącami biegaczy czułam wzruszenie. I to dosłownie!  Miałam łzy w oczach. Dumna, że w mojej pasji doszłam do tego momentu. Dumna, że jestem częścią tej biegowej społeczności. A przecież rok temu nie myślałam o bieganiu. Powiem więcej! Irytowały mnie publikowane przez znajomych statusy z Endomondo i wszelkie inne posty o biegowej aktywności. A jednak dzisiaj to ja o tym piszę. Dzisiaj to jest Mój Projekt Moje Życie.



Jak do tego doszłam? Tak naprawdę nie upłynął jeszcze rok odkąd biegam. Długo zmagałam się z pokonaniem 5km w satysfakcjonującym mnie czasie, czyli poniżej 30min. Jeszcze dłużej zajęło mi pokonanie dystansu 10km. Stało się to dopiero w listopadzie. Dokładnie po pół roku biegania. I co było potem? Wszystko nabrało tempa :-)  I to wydawałoby się w zupełnie nie sprzyjających warunkach pogodowych. Zimą! Pierwsza biegowa zima okazała się dla mnie okresem intensywnych treningów. Udziałem w biegach górskich - wprawdzie na Mazowszu ale zawsze coś ;-) Kolejne życiówki dodawały mi wiary w siebie. Aż pewnego dnia pojawiła się myśl o udziale w półmaratonie. I jak się do tego zabrałam?

W przygotowaniu do półmaratonu pomogła mi Paula Radcliff. To według jej planu przygotowywałam się do debiutu. Niestety przyznaję, że nie zrealizowałam planu w 100%. Czasami wygrywało lenistwo, czasami rodzina a niekiedy inne niesprzyjające okoliczności. Zawsze jednak potem targały mną wyrzuty sumienia, niepewność i brak wiary w siebie. A na kilka tygodni przed biegiem pojawił się przejmujący stres. Takim sprawdzianem przed PZU Półmaraton Warszawski miał być Półmaraton w Wiązownie. Bez wchodzenia w szczegóły (już o tym pisałam) przegrałam walkę walkowerem. Choroba córki była świetnym alibi aby zatuszować swój strach. Musiałam coś z tym zrobić! Wyszłam więc z domu i pobiegłam sama dla siebie. Całe 21,097. Potrzebowałam tego dla samej siebie. Powoli zaczęłam oswajać strach. Aż osiagnęłam stan nirwany. Totalne wyluzowanie. Czytałam mądrzejszych ode mnie ale w dniu startu i tak ich nie posłuchałam.... Tradycją się stają moje nieudane debiuty ;-) Jak do tego doszło?

O ja niepokorna. O ja ambitna!  Przecież treningowe 2:11:17 trzeba było pobić. I niby właściwie chciałam przede wszystkim dobiec do mety, to marzyło mi się złamać 2h. I było to możliwe! Tylko, że ja ustawiłam się za pacemakerem na 1:50! Wariatka! Ale powiem, że nawet fajnie się biegło. Owszem do 10km. Potem już trochę ciężej...aż do krytycznego 18-19km. Normalnie odcięło mi prąd. Wrocił ból bioder...Nawet pojawiła się myśl, żeby zejść z trasy...  Czułam jak tłum biegaczy mnie wchłania. Wszyscy mnie wyprzedzali a ja walczyłam sama ze sobą. Chorągiewki 1:50 zniknęły mi z oczu. Potem nadbiegła energiczna 1:55. A na ok. 2km przed metą wchłonęli mnie z 2:00. Tak bardzo chciałam się ich trzymać!  Niestety nie dałam rady :-(



Mój pierwszy oficjalny półmaraton ukończyłam w czasie 2:04:46. Duma przeplata się z niedosytem. Cóż za błędy się płaci... Jestem jednak szczęśliwa z tego co udało mi się osiągnąć. Tak, chcę więcej! Wiem, że jest to możliwe. Kolejny sprawdzian już 30.08 na BMW Półmaraton. Wcześniej chciałabym jeszcze przebiec 5km poniżej 23 min (aktualnie 23:23) i 10 km poniżej 50 min (aktualnie 51:09). Mam plan i tego się trzymam :-)

11.01.2015

Zimowe Górskie Biegi Falenica - 10.01.2015

Etap II


Mając w pamięci mój oficjalny debiut na falenickich górkach mocno zastanawiałam jak się dobrze z nimi zmierzyć w kolejnym etapie. A jak pamiętacie bardzo byłam niezadowolona ze swojego poprzedniego startu. Ale zamiast narzekać trzeba było działać!



Obiecałam sobie trening na tym terenie w celu lepszego poznania topografii tego miejsca. I tak też zrobiłam. Dodatkowo zaliczyłam dwa biegi po 10 km na terenie odmiennym od naszych mazowieckich nizin. Było sporo podbiegów i jeszcze więcej schodów. I o ile generalnie okres świąteczno-noworoczny może nie był zbyt obfity w treningi, to tydzień przed zawodami sporo wypociłam się na macie. Planki (do 2,5 min) i squaty (ponad 200) są aktualnie moją codziennością. Dorzucam do tego późną wieczorową porą ćwiczenia wzmacniające brzuch, nogi i korpus.

Ale żeby ciało się słuchało dodatkowo ćwiczę głowę. W książce Pauli Radcliff "Sztuka biegania" natknęłam się na trening mentalny. I na swój sposób "programuję" się :-) Przed biegiem i przede wszystkim w trakcie biegu.

Dodatkowo dzień przed biegiem wyraźnie nakreśliłam sobie strategię na dzień zawodów:

- pokonać trasę poniżej 39:38 (wynik z pierwszego etapu)
- a najlepiej to zejść poniżej 39
- i wskoczyć na pudło ;-)

I muszę to powiedzieć: na linii startu dodałam sobie jeszcze jedno: trzymać się Karoliny ;-) I udawało mi się to zaledwie przez ponad 3/4 pierwszego okrążenia. Wtedy miałam ją w zasięgu wzroku ale z każdym podbiegiem dystans się powiększał aż pozwoliłam jej biec samej ;-) Ja zostałam w tyle...

A jak to wszystko przekuło się na wynik? No cóż, nie wszystko udało mi się zrealizować ale jest MOC!!!!


Tak, tak, tak! Urwałam ponad półtorej minuty. I już się zastanawiam czy kolejnym razem złamię 37min ;-) Ale o tym przekonam się dopiero za miesiąc. Niestety trzeci etap (24.01) tym razem beze mnie. A i jeszcze pudło na razie beze mnie... Ciągle tuż za nim...


Ten bieg naprawdę od samego początku był taki jak powinien być. Bez szarpania się. Bez ścigania się z dziećmi, które w dużej mierze biegną tylko jedno okrążenie. Aczkolwiek muszę to powiedzieć: pierwsze okrążenie było ciężkie. Poza tym było mi zimno (chyba za słabą rozgrzewkę sobie zrobiłam). Paradoksalnie lżej biegło mi się drugie kółko.

Niestety Endomondo, a właściwie GPS nie złapał sygnału. Przez cały czas nie wiedziałam w jakim  tempie biegnę. Nie byłam w stanie kontrolować czasu. I tak się zastanawiam, czy może to właśnie przyczyniło się do mojego sukcesu? Po prostu pobiegłam jak czułam, tak jak mógł biec mój organizm. Wprawdzie na początku troszkę mnie to zdeprymowało ale szybko sobie z tym poradziłam. Chociaż skusiłam się raz zerknąć na wyświetlacz telefonu aby chociaż zobaczyć czas biegu. I zgodnie z propozycją Paulii Radcliff zaczęłam odliczać kolejne sekundy, minuty. Nawet nie wiem jak pokonałam te ostatnie podbiegi. Było totalnie bez żadnego zatrzymywania się i podchodzenia. Jestem naprawdę dumna z siebie :-) I jeszcze bardziej spragniona  dalszych sukcesów ;-)

A trasa? Cóż, może i te biegi są zimowe ale jeszcze nie było mi dane tego zasmakować. Śnieg dosłownie dwa dni przed zawodami całkowicie zniknął a deszcze zostawił swoje ślady... Było mokro, miejscami bardzo grząsko i ślisko. Zbiegając bardzo się kontrolowałam (czyli mam jeszcze zapas, który powinnam wykorzystać w kolejnym etapie). A nakładki antypoślizgowe, które kupiłam z myślą o tej sobocie, będą musiały jeszcze poczekać na swój czas.

Na zakończenie biegu czekała na nas jak zwykle upragniona gorąca herbatka z malinami i ciepły izotonik, który wypiłam ale już wiem, że nie przepadam za takowymi wynalazkami.


Jest jeszcze jedna rzecz :-) O ile nie najważniejsza w tym wszystkim. Obok tych wszystkich wyników tworzą się cudowne relacje z ludźmi. Z każdym biegiem poznaję nowe osoby. Pozytywne osoby. Pełne energii. Nasza grupa Otwockie Biegaczki rośnie i przybiera na sile :-) Pomysłów i energii nam nie brakuje. I niech tak zostanie. Amen!

15.12.2014


Zimowe Górskie Biegi Falenica – 13.12.2014 Etap I


Nie mogło być dobrze, skoro tydzień przed zawodami zupełnie nie biegałam. Niestety nie byłam w stanie się zmobilizować. Trochę ćwiczyłam ale zabrakło tego czegoś co by mnie niosło. Aczkolwiek muszę przyznać, że na początku poniósł mnie tłum. Tłum dzieciaków między moimi nogami. Wyrwały na starcie a ja za nimi L I kiedy dzieciaki zaczęły stawać ze zmęczenia okrakiem na środku trasy, mi też zaczynało brakować siły i chęci. I jeszcze na dodatek wyprzedziła mnie Karolina ;-) Byłam po prostu pogrzebana. Zupełnie nie rozumiem siebie! Jak mogłam zapomnieć wyłączyć głowę? Normalnie poniosły mnie emocje...

 


A przecież znam teren. Wprawdzie na trasie pojawiłam się dosłownie dwa razy ale zawsze coś. Pierwsze spokojne rozeznanie terenu pod pieczą Renaty z Radosne Bieganie. Były to wówczas spokojne dwa okrążenia i ostateczna decyzja o starcie w zawodach. Wybrałam opcję G6, czyli dwa kółka, łącznie 6,6km.

Kolejny wypad na falenickie górki, to nieco mocniejsze zaatakowanie dwóch kółek w czasie 40min. I właściwie było wszystko OK. I byłoby OK w sobotę, gdyby nie ten mój start... Ehhh... I w ten oto sposób owszem przyjemność z biegania jest ale niedosyt chyba jeszcze większy... Tym bardziej, że moje współbiegaczki po pierwszym etapie uplasowały się na pierwszym miejscu w swoich kategoriach. A ja jestem tuż za pudłem! Przed nami jeszcze 5 biegów, więc oczywiście mam szansę się poprawić. I takie też czynię sobie postanowienie!



A i jeszcze jedno. Serdeczne i naprawdę szczere ;-) pozdrowienia dla dwóch Panów, którzy na trasie w końcówce drugiego okrążenia, na moje pytanie czy to już ostatni podbieg (ach, normalnie całkowicie się pogubiłam w tym biegu), potwierdzili, że tak. Teraz to już tylko na dół i meta! Tak było Panowie! No to ja dzida! Tak, tak. Ta różowa strzała, która z górki biegła jak oszalała, to jaJ Tylko jak się rozpędziłam, to napotkałam kolejny podbieg no i zaczeły się schody... Schody przez korzenie i piachy... Ale nic tam jakoś na metę dotarłam ale długo dochodziłam do siebie (głównie emocjonalnie).  Bo tak już jest, że jak wpada się na metę, to o dziwo zmęczenie szybko znika J A jeszcze pijąc gorącą herbatkę z malinami z dziewczynami, to można było się szybko zregenerować.

I jeszcze jedno: II etap już 10 stycznia. Na ten dzień planuję spokojne zejście poniżej 39min. Bez szarpania się!

26.11.2014

IV Bieg Otwocki 23.11.2014

Jak sięgam pamięcią... to 23 listopada 2014 była piękna pogoda. Wprawdzie poranek przywitał nas mgłą, to z każdą godziną , słońce coraz bardziej przebijało się przez chmury. W samo  południe było już iście słonecznie aczkolwiek mroźno. Jak dla mnie, to już zdecydowanie najwyższa pora na zakup rękawiczek ;-)

Copyright Tel-Vid Jerzy Żaczek

Póki co pobiegłam bez rękawiczek. A jak było? No cóż, rekordu swojego nie pobiłam. 9800 metrów przebiegłam w czasie 52:43. Nie pozostaje nic innego jak w przyszłym roku na tej samej trasie powalczyć o lepszy wynik. Trasa niby płaska ale z kilkoma niewielkimi podbiegami, co jednak dało się troszkę odczuć (przynajmniej tak to sobie tłumaczę). Doły, korzenie, kamienie i piach. Naprawdę trzeba było być ostrożnym.

Naprawdę trzeba było być ostrożnym... Cóż, nie mam jeszcze zbyt dużego doświadczenia i obycia w świecie biegaczy i mam nadzieję, że nie oberwie mi się ale.... Kilka razy miałam takie sytuacje, że miałam chęć ostro zareagować. Ja wiem, że każdy z nas inaczej znosi zmęczenie. Ale Panowie! Na miłość boską! Biec obok Was jak charczecie i plujecie, toż to zagrożenie dla pozostałych uczestników! I zamiast patrzeć pod nogi, to jeszcze musiałam uważać na Wasze towarzystwo. I weź tu trzymaj tempo takiego delikwenta. Masakra!

Masakra to też  moja głowa. Dla tych co nie  biegają wydawać się to może dziwne, ale głowa odgrywa w bieganiu bardzo dużą rolę. Ja już wiem. Wiem też, że masowe biegi nie są dla mnie. Choć nie rezygnuję z udziału w dalszych tego typu imprezach. Deprymują mnie Ci wszyscy, którzy zbierają się na linii startu. W każdym widzę kogoś lepszego od siebie. I jak tu biec? Przede wszystkim nie dać się ponieść tłumowi. Uczę się aby zbyt nie forsować się na pierwszym kilometrze. Lepsi i szybsi niech biegną. A ja w swoim tempie. I co dalej? Tylu ludzi przed Tobą? Przyznam się, że nie jest łatwo jak widzisz te małe postaci znikające z Twojego pola widzenia...Co robię wtedy? Wyłączam się.

Wyłączam się, by dalej biec. Bombarduję głowę różnymi rzeczami. Co ciekawe, to w trakcie biegu rodzą mi się niesamowite pomysły :-)  Jedynie tylko co kilometr zerkam na oznaczenie przebiegniętego dystansu. Niestety w tym biegu Endomondo zawiodło mnie na całej linii...

Endomondo... Nie dość, że nie zliczyło całego dystansu. To dodatkowo, podawało mi jakiś paskudny czas finiszu, co nie do końca okazało się być motywujące. Mając życiówkę na 10 km 51:08 chciałam w tym biegu zejść poniżej 50min. Plan ambitny ale możliwy do wykonania. A tu co chwila aplikacja gromiła mnie tekstami, że biegnę z czasem na 57! I jak tu się zmotywować? Dobrze że nie przyszło mi do głowy, żeby zejść z trasy. A tak w sumie wykręciłam niezły czas :-) A na mecie...

A na mecie jak zawsze czekali moi najwierniejsi kibice :-) I przyznam się, że są dumni z mamy ;-)



W tym biegu biegło też sporo moich znajomych i tak sobie myślę, że może kiedyś uda mi się wszystkich zebrać do wspólnej fotografii. Tymczasem mam tylko to z Anią, też Otwocką Biegaczką :-)



Teraz wspólnie przygotowujemy się do kolejnych zawodów: Górskie Biegi Falenickie. Tym razem nie czas się będzie liczył ale dotarcie na metę. Pierwsza runda przed nami już 13 grudnia 2014. Trzymajcie kciuki!

Pozdrawiam w biegu ;-)

24.11.2014

Dlaczego biegam?


Jak sięgam pamięcią, to już kiedyś biegałam. W ostatnich latach podstawówki trenowałam biegi przełajowe. O dziwo ku wielkiemu niezadowoleniu rodziców, którzy nie rozumieli, że można w sobotę wstać o 7 i biec na trening do lasu. Oczywiście nie pamiętam ile biegałam. Kto to wtedy wiedział? Bez telefonu, bez aplikacji. Ale na zawodach nie pobiegłam więcej niż 3000 metrów. Nie odniosłam też sukcesów, poza tym, że wiele razy reprezentowałam szkołę na zawodach. Cóż, słaba głowa (cokolwiek to znaczy) nie pozwalała mi na właściwe opracowanie strategii biegu. Później w liceum zaliczyłam kilka dobrych wyników. A najlepsza nauczycielka wychowania fizycznego p. Kaczorowska mocno namawiała mnie na AWF. Ja jednak obrałam inna drogę. Dokąd ona mnie zaprowadziła?

Otóż 11 maja 2014 po raz kolejny udałam się w podróż. Tym razem do Hiszpanii. Cel: 7 dni, 3 Wyspy Kanaryjskie (Fuerteventura, Teneryfa i Lanzarote). Po raz pierwszy wyjechałam służbowo w zupełnie  innej roli. Tym razem, to nie ja była organizatorem wyjazdu. Nie musiałam być tłumaczem, dbać o realizację programu, dbać o rozrywkę i dobre samopoczucie pozostałych uczestników. Po raz pierwszy mogłam być bierna. Owszem spotykać się z ludźmi, rozmawiać i bawić się. Ale nie było już presji, którą zawsze miałam podczas wcześniejszych wyjazdów. Na dodatek grupa była mała, zaledwie 10 osób. Zakwaterowanie w pokojach 1-osobowych (rzadkość!). Przez tydzień miałam trochę czasu aby pobyć ze sobą, między zwiedzaniem i spotkaniami z kontrahentami. Z dala od domu, od męża, od dzieci... I cóż się okazało, że moje życie nie satysfakcjonuje mnie. Poczułam silną potrzebę, że muszę odnaleźć siebie. Ostatnie dwa lata były dla mnie najtrudniejszym okresem w moim życiu. Niby byłam ale tak naprawdę mnie nie było... Dużo się działo, dużo mnie było ale beze mnie...I jeśli nawet już wcześniej, miałam podobne przemyślenia, to właśnie tam na Kanarach, tak naprawdę to wszystko do mnie dotarło. Zrozumiałam, że zatraciłam się i zgubiłam samą siebie. I co zrobiłam? Podeszłam do sprawy dość banalnie, że po prostu po powrocie do kraju muszę coś z tym zrobić. Nie miałam jednak pomysłu co i jak.





W domu coraz częściej docierały do mnie informacje: ta biega, ten wystartował w zawodach, ma nową życiówkę. Chmmm, może zacząć biegać? To zaczęłam. Podeszłam do tematu bardzo spontanicznie, bez przygotowania, bez jakiejkolwiek wiedzy (bo nie pamiętam czy 25 lat temu trener coś mi na ten temat mówił). No bo o czym tu można mówić? Biegnij Renata, biegnij! Tak też zrobiłam. 3 czerwca 2014 wyszłam z domu i pobiegłam.

Wyszłam z domu i pobiegłam. No prawie ;-) Wprawdzie jakieś legginsy na sobie miałam, koszulkę też. A buty? Owszem były sportowe :-) I jakoś poszło. Bez planu biegałam niemalże codziennie. Nawet zakwasów nie miałam, tylko o dziwo pupa bolała. Dookoła słyszałam słowa zachwytu i uznania. Wow, w taki krótkim czasie już tyle przebiegasz? Szacun! To aż tyle oznacza, że moje pierwsze 5 kilometrów zrobiłam już w drugi dzień biegania :-) Skoro tak dobrze mi szło, to trzeba było się zapisać na jakieś biegi. A jak się zapisałam, to trzeba było intensywnie biegać. I owszem  biegałam, aż się kontuzji nabawiłam. Ból stóp. Do lekarza nie poszłam, choć były obawy, że wyląduje na wózku... I z taką oto kontuzją po raz pierwszy w życiu wystartowałam na masowej imprezie. Dobrze, że w międzyczasie kupiłam sobie przynajmniej buty do biegania.

Po raz pierwszy wystartowałam 29 czerwca 2014 na Sumsung Irena Women's Run. Pierwszy bieg i od razu życiówka 32:52. Impreza była super ale bieg wspominam jako bardzo ciężki. Po porannej ulewie w samo południe było parno, nie do wytrzymania. Biegło mi się fatalnie. Zaliczyłam niestety parę metrów chodu... Najważniejsze jednak, że szczęśliwa dotarłam do mety. Znane mi dziewczyny miały w tym biegu słabsze czasy ode mnie. Jaka to była motywacja! Wiedziałam, że chcę jeszcze więcej. I co było potem?


Potem przez półtora miesiąca nie biegałam. Musiałam wyleczyć kontuzję. Naprawdę bałam się, że skończy się to dla mnie tragicznie. A potem to jeszcze były wakacje, było za gorąco i znowu nie biegałam. Troszkę próbowałam ale udawało się przebiec góra 3km.

W międzyczasie walczyłam z wieloma dolegliwościami. Mój organizm buntował się. Dawał mi sygnały, że coś się dzieje. Moja częstotliwość wizyt u lekarzy niepokojąco wzrosła. Musiałam zdecydowanie zwolnić tempo życia. I któregoś dnia usłyszałam, że w moim przypadku najlepszym lekarstwem będzie ruch. Niech Pani biega!

To co zrobiłam? Zapisałam się na kolejne zawody. Tym razem w rodzinnym Otwocku. I znowu ciężki bieg. Na metę jednak dotarłam z nową życiówką 32.42. Tym razem znane mi dziewczyny miały lepsze czasy. Dużo lepsze czasy. Ehhh, to dopiero była motywacja. Właściwie dostałam kopa! I zaczęło się :-) Od tego dopiero momentu biegam świadomie.



Moje świadome bieganie to wiedza, którą cały czas zdobywam. Urozmaiciłam treningi. Dołączyłam biegi interwałowe, rozciąganie po biegu i wiele innych ćwiczeń na poprawę kondycji i sylwetki. Wprowadziłam dietę, którą dodatkowo wymusiły na mnie moje uwarunkowania zdrowotne.

Na sukces nie musiałam długo czekać. Już 28 września 2014 w biegu na 5km, towarzyszącym imprezie PZU Maraton Warszawski, miałam 25:39. Trzy tygodnie treningu i życiówka lepsza o 7 minut!!!

Dzisiaj jestem w miejscu, w którym moja życiówka na 5 km to 23:56, a na 10 km 51:09. I jest mnie o całe 10kg mniej. Można? Można!

Spragniona dalszych sukcesów :-)

To jest Mój Projekt Moje Życie!

Rozbiegana Renata

21.11.2014

Rodzice w szkole

Jak sięgam pamięcią moja mama zawsze angażowała się w sprawy edukacji i życie szkoły. Obecna była w trójce klasowej u mnie oraz u moich dwóch młodszych braci. I to na przestrzeni całej szkoły podstawowej o średniej! Rady szkolne i inne tego typu twory, które obowiązywały w latach 80-tych i 90-tych oczywiście z obowiązkową obecnością mamy. Przyznam, że nie zawsze mi się to podobało. Każda szkolna uroczystość z mamą. Na wycieczce mama. Ale jakoś przetrwałam. A teraz?  Sama się udzielam. Na początku zupełnie nie łączyłam tych dwóch faktów. Ale jak to się mówi, nie daleko pada jabłko od jabłoni ☺
Moja mama nie pracowała. Spędziła z nami w domu mnóstwo czasu. Miała też czas i chęci na inne aktywności. Ja szybko wracałam do pracy. Niestety... Żłobek, przedszkole moim dzieciom nie są obce. Skąd więc chęć na zrobienie czegoś więcej, niż tylko przywieźć dziecko i je odebrać? Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że jest to wynik pewnego procesu, który we mnie ewaluował. A może próba rekompensaty, wynagrodzenia dzieciom mojej nieobecności? Skoro i tak trzeba być w przedszkolu i szkole, to niech mama czasami będzie z nimi.
Kiedy urodziły się dzieci uświadomiłam sobie jak duży mam wpływ na zapis ich białej karty. I chociaż na wiele rzeczy nie mam wpływu, to paradoksalnie chcę mieć jak największy. Nie wystarcza mi świadomość, że dziecko jest po prostu w przedszkolu i szkole. Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że na szkole spoczywa obowiązek tego i owego.  To my rodzice, opiekunowie mamy największy wpływ na nasze dzieci. A naszą postawą możemy uczynić szkołę miejscem jeszcze bardziej przyjaznym. Dla mnie placówki oświatowe są miejscem, które powinny żyć w ścisłej symbiozie z rodzicami, a ich owocem powinno być wspólne wychowywanie i edukacja naszych dzieci. Tylko tyle i aż tyle. Natomiast każdy z nas  może to wyrażać na swój sposób. Ja wybrałam taką a nie inną formę. Ale  przyznam się, że nie zawsze jest mi z tym dobrze....
A co ja z tego mam?
Zapewne powiecie: moja własna satysfakcja, radość moich dzieci. Owszem ale jest też zmęczenie, bezradność i bezsilność. Czasami wpada się w jakieś zapędy i zostaje w tym samemu. Mąż zawsze może dodać otuchy słowami: Po co Ci to? Nie masz innych zmartwień?  ;-)
Dlaczego akurat ja?
Oprócz nieświadomego wzorowania się na swojej mamie, to najbliższa wydaje mi się teza, że jest to też swoisty rodzaj radzenia sobie z nieśmiałością. W ten sposób rekompensuję sobie moją aspołeczność i trudności w relacjach z ludźmi.
Innym razem pokażę Wam jak można wspierać szkołę. A sposobów jest tak wiele, że każdy znajdzie dla siebie odpowiednią formę, zarówno na swoje uwarunkowania zawodowe, zainteresowania jak i dysponowanie wolnym czasem.